Stare Warsy – Popuszczanie moczy.
Dosłownie. Jedni sikali ze szczęścia, inni moczyli się bojąc się wyjść do kibla w oczekiwaniu na jakiś sensowny moment, który mógłby ten film uratować.
Lucas, J.J. Abrams, Disney i spora część starej – waniliowej – obsady. Dodajmy do tego 10 lat głodzenia fanów. Przepis na finansowy sukces murowany. W dzisiejszych czasach film z takim budżetem musi mieć efekciarstwo co najmniej poprawne, gra aktorów też znośna, scenariusz… Starając się podejść do tematu obiektywnie dałbym 6.5/10, może nawet 7.
A na moim prywatnym zwyrolometrze 3.5.
Kto to kurwa spłodził?!
Goblin powiedział, że scenariusz był. Ja twierdzę, że nawet trzy. Ktoś wrzucił do niszczarki scenariusze koszernej trylogii, wybrał dwie garście pasków, spędził miły weekend z butelką whisky, paczką zioła i dużą ilością przezroczystej taśmy klejącej.
Efekty w dzisiejszych czasach już nie robią. Przy takim budżecie to inaczej się nie da. Każdy dzisiejszy blockbuster ocieka optycznie, więc starłorsy już nie mają tego efektu WOW.
Zagranie na sentymentachstarych wyjadaczy rodzynkami ze starej obsady – dobre, ale … nie będę spojlował. Powiem tylko – Dżordż, JJ i Walt – FAK JU!
Film jest do bólu – dupy, dosłownie – przewidywalny. Jest nudny. Jest kretyński. Są miejsca, gdzie totalnie nie trzyma się kupy. Chociaż nie, trzyma się – śmierdzi.
W poniedziałek rano, przed wieczornym seansem obejrzałem sobie New Hope. Nawet nie biorąc poprawki na wiek filmu, nawet nie przymykając oka na biedne jak na dzisiejsze czasy efekty, nawet nie dając taryfy ulgowej zupełnie innemu kreowaniu postaci w tamtych czasach – klasyk jest DUŻO LEPSZY niż nowinka. Ba! Nawet nieszczęsny Phantom Menace był lepszy!
Jak opadnie pył popremierowy i wszyscy już się naoglądają i nie będzie obaw spoilowania przy omawianiu treści chętnie podyskutuję. Chociaż może szkoda na to czasu.
Niniejszym ogłaszam SW:TFA niewypałem roku, zwycięstwem marketingu nad dobrym smakiem, zawiedzioną nadzieją, SW: A Fucked Up Hope.