Dopsz, mam trochę czasu, to się rozpiszę. Uprzedzam, że może być przykre.
Młoda miała 2.5 roku jak pojechaliśmy na zabieg prostowania zeza. Planowane 3 dni w szpitalu, dzień przed, dzień zabiegu, dzień po. Przed całą imprezą byłem w szpitalu załatwić formalności, dowiedzieć się wszystkiego itp. Jako, że dziecię młode miałem dostać wyrko w tym samym pokoju, szpital wiedział, że małe dziecko itp. Spoko, stresik był, bo zabieg itp, ale proceduralnie wszystko wyglądało na ogarnięte z obu stron.
1 – Na dzień dobry dostałem ZJEBKI (serio-serio – pielęgniarka na mnie krzyczała i używała słów powszechnie uznanych za niedyplomatyczne), że nie mam karty przyjęcia. Nikt mi nie powiedział, że najpierw muszę odbyć prawie godzinną pielgrzymkę z dzieckiem do piwnicy, aby wypisali kartę przyjęcia – ręcznie i na komputerze. Cały czas było, że mamy zgłosić się na oddział. Dobrze, że byliśmy trochę przed czasem, to nie było specjalnej obsuwy.
2 – Infrastruktura. Było … BRUDNO. Wyobrażacie sobie? Oddział okulistyczny, było-nie było – chirurgia. Brudny kibel JEBAŁ jak na dworcu. Kącik socjalny (czajnik i lodówka) – upierdolone, zakurzone. W naszej sali brudno. Podłogi, parapet, okna usyfione, na podłodze przy drzwiach plama zaschniętej krwi (SERIO!).
3 – Obsługa sanitarna dziecka – zapomnijcie. W prysznicu tylko zimna woda. Nie było nawet jak dziecka umyć, dobrze, że miałem mokre chusteczki w ilościach hurtowych. Nie było nocnika, nie było nakładki na kibel, aby dziecko nie wpadło, nie było umywalki obniżonej czy taboretu, żeby dziecko mogło w normalnej umyć ręce. Mówimy cały czas o oddziale, gdzie połowa pacjentów to dzieci. Chwała bezimiennym, że mam paranoję i miałem takie gadżety w bagażniku na wszelki smerf.
4 – Spanie. Spałem na podłodze. Wyro miało być. Nie było. Spoko, nie takie rzeczy – mam dyskopatię, nawet dobrze mi robi czasem pospać na twardym. Ale. Wyobraźcie sobie, że wyro młodej – pełnowymiarowe wyro szpitalne, tak wysokie, że nie ma opcji abym na nim przysiadł bez oderwania nóg od ziemi – nie miało żadnej burty, bariery ani nic. Dziecko 2.5 roku. Oczywiście absolutny brak opcji, abym spał z młodą, bo mnie „ochrona wykopie z oddziału” (dosłowny cytat). 2h łażenia, dopytywania, kombinowania – w końcu salowa przyniosła burty z innego oddziału.
5 – Opieka nad dzieckiem. Kurwa mać. Na oddziale nie było ANI JEDNEJ pielęgniarki przeznaczonej do opieki nad dziećmi jako takimi. ANI JEDNEJ!!! Zaznaczam, że na oddział trafiają czasem dzieci – również tak małe jak moja – bez rodziców. Po wypadkach, albo gdy rodzice nie mają z kim zostawić reszty. Żeby nie mama nastolatki, która była w tej samej sali co my, to bym nie mógł nawet do kibla pójść. W tym czasie, jak byliśmy była 7-latka z jakiejś wiochy przywieziona karetką wprost ze szkoły. Nie miała nic, poza tym, w czym była. Nie było z nią nikogo. Szpital nie dał jej nic, poza szpitalną koszulą na dorosłego. Nie było nikogo z personelu, kto by o nią zadbał. Żeby nie rodzice innych dzieci i starsi pacjenci to ta 7-lata byłaby zostawiona sama sobie całkiem. Kupiliśmy jej szczoteczkę do zębów, pastę, szczotkę do włosów, ktoś kupił jej bieliznę, pojawiły się jakieś zabawki, kredki, książeczki, jakieś jedzenie, bo to szpitalne to już nawet nie kpina, to strzał w pysk – jakościowo i ilościowo.
6 – Jedzenie. Młoda dostałą kolację. 2 parówki, 2 kromki chleba i naparstek masła. Żałuję, że nie spróbowałem tych parówek, zanim jej dałem – zjadłem końcówkę drugiej. Psu w schronisku bym tego nie dał. Po zjedzeniu szpitalnej kolacji – wszyscy dostali takie same porcje, dorośli również – 2.5-latka zjadła jeszcze bułkę, 2 banany, duże jabłko i kilka mandarynek. W późniejszych dniach nie było lepiej, ale młoda jadła to, co ja przywiozłem dla siebie, pomyje ja wciągałem. Serio, żarcie nie było nawet gówniane – najgorszy bar na dworcu żywi lepiej.
7 – Kontakt. Kurwa mać – ponownie. Nikt nic nie wie. Nikt nic ci nie powie. Chciej zapytać, to albo nie widzą i nie słyszą, albo coś odburkną na odczepnego. Albo wprost powiedzą, że czego ja chcę, lekarz przyjdzie to może powie.
8 – Przygotowania. Przychodzi jakaś pielęgniarka, ani dzień dobry, ani pocałuj mnie w dupę – „dziecko weźmie pastylkę”. Rozmiaru końcówki mojego kciuka. Bez rozgryzania. 2.5-latka. Foch ciężki, że co ja sobie wyobrażam, że ona teraz nie będzie kombinować głupiego jasia w syropie, bo dziecka nie nauczyłem łykać prochów. Skończyło się na podaniu przez wenflon. O ile zakładanie wenflonu jeszcze rano jakoś przeszło – młoda tylko trochę kwikła, nie było źle – o tyle za podanie głupiego jasia przez „motylka” to bym kurwie w kitlu ręce połamał. Rozumiem, że ona ma mało czasu, ale nie dała mi ani z dzieckiem spokojnie sprawy załatwić czy nawet dobrze chwycić – tak podała, że miejsce wkłucia krwawiło kilkanaście minut a dziecko wyło.
9 – Zabieg. Nikt mnie nie poinformował co i jak. Ja nie wiem, nie mam doświadczenia, nie przerabiałem tego wcześniej. Przychodzi nagle jakaś pielęgniarka co to jej jeszcze na oczy nie widziałem i mówi, że ona po dziecko. Młoda, mimo głupiego jasia wpadła w panikę, że ją zabierają od taty. Wrzask, histeria – a moja potrafi – oj, potrafi. Po 20 minutach ta sama pielęgniara do mnie z ryjem, że czemu dałem dziecko w skarpetkach – młoda tak wierzgała, że 2 pielęgniarki potrzebowały kilku minut, aby młodej zdjąć skarpetki i w ogóle młoda narobiła wrzasku i problemów i to moja wina.
10 – Po zabiegu. To jest coś, z czego nie wyleczę się chyba do końca życia. Nikt ze mną nie rozmawiał wcześniej, nikt nie przygotował, nikt nie uprzedził czego się spodziewać. Pielęgniarka przyniosła, położyła młodą na wyro jak tobół i wyszła ze słowami „może rzygać”. A przynieśli mi okaleczone zwierzę. Wyjący kawał mięsa. Coś podobnego słyszałem raz, jak miałem fuchę w areszcie śledczym, gdzie jeden z zatrzymanych oczekiwał na przybycie ekipy z psychiatryka. Młoda nie kontaktowała, była bezwładna. I wyła. 5 lat minęło, a ja mam łzy w oczach to pisząc. Takie zupełnie pierwotne wycie bólu i przerażenia. Trwało to ze 40 minut. Wyobraźcie sobie, że w tym czasie NIKT nie przyszedł sprawdzić, co z młodą. Zdążyła puścić pawia dwa razy, +- udało się uratować wyro podłożonym zapobiegawczo ręcznikiem plus mama współpacjentki ogarnęła temat własnymi ręcznikami papierowymi, ja mogłem się zająć tuleniem dziecka. Potem jeszcze salowa na mnie nagderała, że pościeli nie mają i będzie musiała rzeźbić, aby zmienić ohaftaną. Ofkorz, żadnej michy, żadnych podkładów, ręczników papierowych czy ceraty na miejscu niet. Potem młoda nagle zasnęła, spała z 15 minut, jak się obudziła to już było normalnie – tylko płakała wtulając się we mnie i mówiąc, że boli. Dopiero wieczorem, 5h po zabiegu, podali młodej leki przeciwbólowe.
11 – Dzień po. Dziecko czujące się lepiej to problem dla szpitala. Dzieci muszą stres odreagować, a najchętniej odreagowują ruchem. Oczywiście wyjść poza oddział nie wolno. Ale też nie ma gdzie się pobawić, nie ma gdzie połazić, nie ma gdzie się pośmiać itp – bo to wszystko przeszkadza personelowi. Utrzymajcie przez dobę pełną energii 2.5 latkę w cuglach. Niewykonalne. Inni pacjenci chętnie dziecko zaczepiali, uśmiechali się, widać było, że bawiące się dziecko nie jest kłopotem.
12 – Wypis. 2h czekania. Na 3-4 zdania. Z błędem. Do poprawki. Znów czekanie. I wyobraźcie sobie – zgubili. Kurwa. Rozumiecie? Zgubili nasze papiery, całą teczkę, łącznie z wypisem. 2h dwie pielęgniary robiły kipisz na oddziale, podejrzewały, że ktoś sobie jaja robi. Kurwy leciały aż miło. Okazało się, że … lekarz zabrał je ze sobą na obiad.
A można inaczej.
2 lata później ponowny zabieg. Tym razem placówka prywatna. Przyjeżdżamy na 10. Na każdym etapie rozmowa. Przyszła pielęgniarka, przeprowadziła wywiad medyczny. Z dzieckiem, mnie tylko dopytała o szczegóły. Potem przyszła pani anestezjolog, znów rozmawiała z dzieckiem, nie ze mną. Młoda sama podpisała papiery (tak, ja potem też ;D). Młoda dostała piżamę +- na swój wymiar. I szpitalne jednorazowe papierowe klapki – nówki sztuki, z folii prosto. Przynieśli jakąś premedykację, od razu w płynie, bo dziecko. I do popicia wodę z odrobiną soku jabłkowego (bo reżim czczy, ale żeby miało smak). Potem dali mi kitel i klapki, miałem się do gaci rozebrać, pióra ściśle pod czepek. Pielęgniarka poprosiła, abym wziął młodą na ręce i poszliśmy się myć. W pokoju przedoperacyjnym przy umywalce stołek, aby młoda mogła wygodnie umyć ręce. Pielęgniarka pokazała, jak się myje dokładnie. Potem znów młodą na ręce i na salę operacyjną. Kazali mi usiąść na krześle, młodą miałem na kolanach i dali jej maseczkę z anestetykiem. Młoda trochę spanikowała, ale odjechała wtulona we mnie, już śpiącą sam położyłem na stole operacyjnym i poszedłem do pokoju. Po godzinie przyszła pani anestezjolog pogadać ze mną, że młoda już wybudzona z narkozy, że śpi teraz i za 20-30 minut, jak odpocznie to ją przywiozą. Powiedziała mi, że młoda będzie skołowana, i może wymiotować, ale spoko, mam się z młodą położyć, pilnować, aby młodej było ciepło. Tu jest ceratowy podkład i bawełniany ręcznik, tu są chusteczki i jak coś to wołać. Młoda trochę płakała, ale na dzień dobry dali jej przeciwbólowe, co kilkanaście minut pielęgniarka zaglądała. Po godzinie przyszła doktor, co to młodą operowała, zobaczyć, jak młoda, jak opatrunki, młoda już z nią porozmawiała. Ja musiałem odreagować, dopadła mnie sraczka – doktorka posiedziała z młodą czytając jej książeczkę. Wieczorem, po 21 pojechaliśmy do domu.
Da się, kurwa mać. A różnica to 4 tysiące. Znaczy na pewno znacznie mniej, bo należałoby raczej od tej kwoty odjąć to, co by szpital dostał od NFZ.
Rozumiem wiele rzeczy – że szpitale są niedoinwestowane, że ludzie są przemęczeni, że to nie hotel, że najważniejsze jest zdrowe a nie wygoda, że są sytuacje, że dumę trzeba wsadzić w kieszeń, itp itd – ale to, co przeszedłem przy okazji tego zabiegu mocno mną wstrząsnęło. Brak dbałości o podstawowe potrzeby małoletniego pacjenta, zjebana organizacja, pretensje o wszystko, dawanie mi na każdym kroku znać, że mam postawę roszczeniową i czego ja w ogóle od nich chcę. I o ile moją urażoną dumę mogę przełknąć bez problemu, o tyle przerażenia i bólu dziecka – ni chu ja skurwysynom nie odpuszczę.