Category Archives: życie

Edukacja w czasach zarazy

Rozglądam się po znajomych – i nieznajomych – nauczycielach na społecznościówkach, zaglądam szkołom przez ramię.

Jestem zaniepokojony.

Zoom, Skype, Hangouts. Ci nieco bardziej ogarnięci – Teams albo Google Classroom. Dosłownie pojedyncze przypadki – LMSy.

Przeciętna szkoła zakłada, że w procesie edukacji w najbliższych tygodniach zmieniło się tylko to, że dzieci siedzą w domach a nie w szkole. Że tradycyjny model edukacji trzeba tylko “przedłużyć” do domów. Że to nic trudnego, że ludzie bez przygotowania, wiedzy i doświadczenia wskoczą na głęboką wodę i przepłyną kanał La Manche. Że darmowe rozwiązania stworzone do pracy grupowej wystarczą do ewolucji nauczania.

Szkoły nie mają zielonego pojęcia o e-learningu. W panice zafundowanej przez ministra rzuciły się do przenoszenia tradycyjnej, dwudziestowiecznej edukacji, w środowisko cyfrowe. Odkrywają koło rzucając kamieniami gdzie popadnie i patrzą, czy w lawinie coś ładnie się toczy. Chyba nikt nie ruszył w stronę uczelni wyższych, które temat mają względnie opanowany lub przynajmniej rozpoznany. Dyrektorzy i nauczyciele uruchamiają kolejne instancje różnych narzędzi, które pozwalają dążyć w stronę tzw. wirtualnej klasy – technicznie rozwinięcia idei szkoły radiowej z australijskiego Outbacku z lat ’50 zeszłego wieku. Sięgają po narzędzia do komunikacji, nie po narzędzia do prowadzenia procesu edukacyjnego. Telekonferencje czy współdzielona tablica nadają się świetnie do spotkań 3-4 osobowych podczas konsultacji, do wyjaśniania dzieciom fragmentów materiału, z którymi mają problem. Wymusza to pracę synchroniczną na ogromnej grupie ludzi, co generuje ogromne obciążenie łącz i usług. Na razie wszystko jeszcze działa, ale gdy Teamsy padną kupa szkół i uczniów zostanie z ręką w nocniku.

My – rodzice – również trafiliśmy na głęboką wodę. Nie mamy sprzętu, nie mamy warunków, nie mamy czasu na szkołę naszych dzieci. Pracujemy – kto może – zdalnie, wspomagamy się urlopami, życzliwością rodziny i przyjaciół, by zapewnić opiekę pociechom. W wielu sytuacjach nie jesteśmy w stanie umożliwić dzieciom spotkania synchronicznego na zaplanowanej przez szkołę wirtualnej lekcji prowadzonej w Zoomie czy innym Discordzie.

Tak, szukam trochę dziury w całym, ale pomyślcie, że niemało jest rodzin w podobnej sytuacji. Rodzin wielodzietnych – trójka czy czwórka dzieci w wieku szkolnym mająca w tym samym czasie zajęcia? Jak? Skąd wziąć sprzęt? Skąd wziąć miejsce na to? Każde z dzieci powinno mieć ciszę i spokój na czas spotkania. A my, rodzice pracujący zdalnie? Ile macie komputerów w domu? My mamy dwa podstawowe stanowiska, chętnych jest czworo. Do tego co drugi dzień dzieci spędzają u Babci. O ile wyczarowanie dodatkowych komputerów jest wykonalne o tyle znalezienie dodatkowych miejsc z odpowiednimi warunkami – już nie.

Szkoły w ogóle nie idą w stronę pracy asynchronicznej. Nie przygotowują materiałów do samodzielnej pracy dla dzieci. Nie próbują wprowadzić narzędzi, które długoterminowo ułatwią im pracę, pomogą ewaluować wyniki, gromadzić materiały. Nie ma w tym wszystkim planu, jest paniczne łapanie powietrza i machanie rękami. To co przesyłają aktualnie szkoły mailami to nie są materiały do samodzielnej nauki. Podręczniki, które mają dzieci nie zostały stworzone do samodzielnej pracy, tylko są podstawą do pracy nauczyciela. Linki do stronek i filmików to chaos, a nie edukacja. Przypadkowe ćwiczonka, teksty w żaden sposób nie związane z programem, sprzeczny z regulacjami zalew reklam czy choćby błędy merytoryczne i językowe – to się nie nadaje dla dzieci. A o tym, co podlinkowano na stronie MEN lepiej zapomnieć – wygląda, że nikt tego nie zweryfikował ani merytorycznie ani jakościowo.

Również jakość tego, co dzieci dostają od nauczycieli woła o pomstę do nieba. Dokumenty nieczytelne, edytorsko leżące, nieraz z błędami. No wstyd. Rozumiem, że nauczyciel biologii w wieku przedemerytalnym nie będzie śmigał w Office czy Photoshopie, ale mógłby poprosić innego nauczyciela o pomoc – przygotować materiał merytorycznie i pozwolić komuś innemu na redakcję. Zresztą problem umiejętności posługiwania się współczesnymi narzędziami nie jest ograniczony tylko do starszych nauczycieli – również ci w okolicach trzydziestki potrafią zrobić taki kit, że zęby bolą.

Organizacyjnie nie bardzo da się to aktualnie ogarnąć, bo minister zrzucił cały problem na szkoły. Każda próbuje to ogarnąć osobno. Iluś ludzi robi to samo, każdy w swoim własnym pudełku. Nie ma szerszej wymiany doświadczeń. To jeden z tych momentów, że centralizacja pozwoliłaby na poprawienie jakości, ograniczenie kosztów i oszczędzenie czasu. Ogarnięcie rozwiązań technicznych i organizacyjnych choćby w ramach gmin, łącząc wiele szkół w klastry edukacyjne umożliwia współdzielenie infrastruktury i łatwe dzielenie się materiałami. Wystarczy wtedy mniejsza liczba osób ogarniętych w nowej sytuacji, bo mogą wspomóc technicznie tych, którzy sobie słabiej radzą. Kilkudziesięciu nauczycieli robiących materiały nawet w gołym edytorze tekstu wspomaganych przez 2-3 redaktorów dostosowujących materiały do nowych realiów – i dzielenie się tymi materiałami – to moim zdaniem recepta na najbliższe tygodnie. Nie ma sensu żeby zadania z historii czy angielskiego – które są przecież powtarzalne, podlegają pewnym schematom – każdy nauczyciel tworzył sam, od podstaw. Jeśli w grupie będzie kilkunastu/więcej nauczycieli danego przedmiotu – mogą podzielić się pracą nad materiałami. Mogą sobie te materiały wzajemnie poprawiać, udoskonalać. Przy tym wszystkim można skorzystać również z pomocy rodziców. Wielu chętnie pomoże, czy to w edycji czy choćby korekcie materiałów, w procesie wdrożenia narzędzi, w rozwoju całego procesu.

Trafiliśmy na bardzo trudny okres, mamy bardzo mało czasu, by zrobić wręcz rewolucję w edukacji. Wiem, że to niełatwe, ale jest okazja zrobić pewne rzeczy dobrze. Na pewno będzie to kosztowało dużo pracy, ogromnym wysiłkiem będzie przestawienie się na inny model edukacji. Docelowo – bo epidemia kiedyś się skończy – pozwoli to utrzymać model blended-learning – nauczania stacjonarnego, wspomaganego w dużym stopniu nowoczesnymi narzędziami nie tylko w klasie, ale i w domu, w ramach powtórek czy poszerzania materiału. Pozwoli również ograniczyć edukacyjne skutki następnych takich klęsk.

Uzupełnienie: Właśnie dowiedzieliśmy się z konferencji prasowej gdańskiego magistratu, że dzieci w klasach 0-III zostały praktycznie porzucone. Od nauczyciela córy usłyszałem przez telefon, że klasy IV i V będą otrzymywały materiały tak jak dotychczas – przez dziennik i mailami. Klasy VI i wyżej będą korzystać z MS Teams.

O tarczach hamulcowych

Bo ludziom się wydaje, że będą mieli nimi gdzie szybciej jeździć.

Widzisz, problem polega na tym, że ciągle operujemy w dwóch rozłącznych przestrzeniach logicznych.

Ja – i jeszcze np Marcin – mówimy o cywilnej jeździe po publicznych drogach w Polsze. W takich warunkach prędkość maksymalna przez większość czasu dla przeciętnego zjadacza marfefki jest wyznaczona (upraszczając) na 50 w mieście i 90 poza miastem, 120 na ekspresówkach (nie wszystkich) i 140 przy wyjeździe na wakacje albo święta. W takich zakresach prędkości mając rozum w głowie a nie w bucie seryjne hamulce na defaultowych oponach w przerośniętym kompakcie, jakim jest Octavia – wystarczają z palcem w zupie. Między kolejnymi hamowaniami jest dość czasu, aby tarcze ostygły i pracowały jak należy.

Z kolei paru szybkich i wściekłych – nie będę wskazywał palcem – żyje w przeświadczeniu, że cały świat jest jednym wielkim torem wyścigowym i na każdej prostej są gotowi położyć dwie paki na blat. Dla nich jazda po mieście oznacza strzał spod świateł i ekstremalne hamowanie kilka sekund później na następnych światłach. Obca im najwyraźniej jest koncepcja płynności ruchu, hamowania silnikiem i zachowywania się na publicznej drodze w sposób przewidywalny i określony w kodeksie ruchu drogowego.

Owszem, są tacy, którzy nie żyją na torze a są po prostu drogowymi nieogarami i dla nich tarcze rozmiaru koła z wozu drabiniastego będą za małe by odprowadzić ciepło z ciągłego hamowania na kilkukilometrowym zjeździe. Im docelowo każde auto się albo zepsuje albo je rozbiją – pozostaje tylko się modlić, aby stało się to, zanim kogoś skrzywdzą.

Jeśli potrzebujesz auto do zwykłej jazdy a nie do zapierdalania po torze to seria w 100% wystarczy. Zwykle przy hamowaniu to zawodzi nasza różowoszara galaretka, nie auto. Jesteśmy w drodze rozproszeni, nie zachowujemy właściwych odstępów, jedziemy za szybko, uważamy, że jakoś to będzie. Możesz kupić GTR-a, R8 czy Countach – ale żadnego z nich w normalnym, cywilizowanym ruchu nie wykorzystasz nawet w 10% – również przy hamowaniu. A 100% możliwości tych aut jesteś w stanie wykorzystać legalnie tylko na dobrym torze i to po latach nauki.

Smutna niestety obserwacja życia na drogach pokazuje, że jak już ktoś dociuła do tego przechodzonego RS4, eMopakieta czy nawet weźmie w leasing porsche to wydaje mu się, że jest lepszy i może więcej. I zapomina, że może i może, ale mu nie wolno. I parkuje jak buła na przejściu dla pieszych, albo na miejscu dla inwalidy, bo tam więcej miejsca i żeby mu nie obili drzwi, cisną dwa złote z groszami po ekspresówkach i autostradach uniemożliwiając innym bezpieczne poruszanie się zgodne z zasadami.

Patrząc na to wszystko, widząc degradację drogowych zachowań wprost proporcjonalną do możliwości lub ceny auta cieszę się, że jestem tylko szarym kurakiem w kapeluszu spokojnie ciągnącym zgodnie z przepisami prawym pasem seryjnym golfem z biedronki. I marzę, aby żaden szybki-ale-bezpieczny nie pozbawił mnie kiedyś możliwości dojechania do celu.

====

Autocytat z odmętów bunia, z dyskusji o rozmiarze tarcz hamulcowych na grupie OCP.

Naklejki „baby on board”

Jeżu, jak bul dópy niektórzy mają. I o co? O naklejki „Baby on board”? Z ludzi wyłazi złośliwość i brak empatii.

IMHO generalnie naklejki mają sens.

Taka naklejka informuje, że w aucie może znajdować się ktoś niestabilny emocjonalnie. Dziecko nie potrafi się kontrolować. Możesz być najlepszym rodzicem na świecie a dziecko i tak wywali buta, odepnie się, rzuci zabawką, zacznie rzygać, udławi się skarpetką, nagle zacznie drzeć ryja, pociągnie za włosy, będzie coś koniecznie chciało itp. I możesz być cyborgiem urodzonym przez Colina McRae wydymanego przez Szumahera a i tak dziecko w aucie cię zaskoczy. Widzę naklejkę, to wiem, że trzeba zachować jeszcze większy dystans i czasem uzbroić się w cierpliwość. Bo przepisy przepisami, a życie życiem. Sam mam dwójkę, wiem coś o tym. I nie, nie jestem niedzielnym kierowcą, prawo jazdy mam od 20 lat, przejechałem jakieś pół miliona kilometrów, dziennie spędzam prawie dwie godziny w ruchu miejskim – widziałem niejedno.

Taka naklejka informuje, że do auta może wsiadać ktoś, o gorszej koordynacji ruchów. Dziecku czasem ciężko otworzyć drzwi, czasem otworzy je za szeroko. Warto zostawić takiemu trochę więcej miejsca na parkingu. Tak, jako rodzic pokryję koszty lakierowania twoich drzwi, jeśli moje dziecko w nie przypierdoli. Ale to ty będziesz się wkurwiał, że ałka, to ty będziesz szukał dobrego lakiernika, to ty przez parę dni nie będziesz mógł cieszyć się swoim autem. I żeby nie było – zwykle parkuję gdzieś dalej, nie pod samymi drzwiami marketu, bo miejsca dla rodzin zwykle są zajęte przez tych samotnych, co przyjechali sami dobrymi autami.

Taka naklejka informuje, że do auta mogę musieć wsadzić dziecko w fotelik. Albo w nosidle. Oznacza to, że muszę SZEROKO otworzyć drzwi. I jeśli są inne miejsca wolne w pobliżu będę bardzo wdzięczny, jeśli wybierzesz inne, nie o grubość lakieru od moich drzwi.

Naklejka z zielonym listkiem informuje, że autem jedzie ktoś, kto może potrzebować więcej czasu na zorientowanie się w otoczeniu, że kierujący może mieć problem z większym ruchem, że niektóre skrzyżowania mogą być jeszcze trochę za trudne. Może wbić czwórkę zamiast dwójki i zgasić auto. Może wbić prawy kierunek i skręcić w lewo. Nie powinien, ale to się MOŻE zdarzyć. I co z tego, że w razie kolizji on dostanie mandat. To ja będę miał uszkodzone auto, to ja będę musiał szlajać się po mechanikach i blacharzach. Nie warto. Prościej, taniej, bezpieczniej jest zostawić większy niż zwykle margines bezpieczeństwa i tolerancji.

Blachy z daleka. Prawie na pewno jedzie używając nawigacji i nie zna miasta. Prawie na pewno będzie musiał zmienić pas w ostatniej chwili na paru dziwniejszych trasach w rejonach, w których jeżdżę. Bo nie zna realiów i niektórych popapranych rozwiązań u nas. I co? Mam się na niego wkurzać? Mam w niego przywalić? Wolę zostawić margines.

Blachy z Malborka (no offence ;P). Nie dość, że gwałtownie zahamuje, to jeszcze potem przez pomyłkę wbije wsteczny. Będzie chciał zostawić auto na trzypasmówce i pójść do kiosku. Przy starszym aucie prawie na pewno po tym jak ruszy ze świateł będę musiał odczekać, aż opadnie zasłona dymna, zanim pojadę. Jak widzę GMB to zostawiam margines, jak przy baby on board, zielonym listku, blachach z Burkina Faso i babie za kierownicą razem wziętych. Bo tak jest taniej, prościej i mniej stresująco.

Zachowajcie dystans. I w życiu i na drodze. Bo przepisy przepisami, a życie życiem.

Szerokości.

Chujowe parkowanie

A wiecie, że wg Straży Miejskiej Ford i Suzuki są zaparkowane zgodnie z prawem? Po prawej budynek z dwoma szkołami – IX LO i I gimnazjum. Kawałek w lewo – przedszkole.

OK, w przypadku Suzuki można by było się przyczepić, że nie zostawił 1.5m wolnego chodnika, ale chodzi mi w dzisiejszym czepialstwie o widoczność w rejonie przejścia dla pieszych.

Znów zaczęła się mowa o tym, żeby zmienić przepisy dotyczące pierwszeństwa pieszych. Kierowca będzie musiał ustąpić pieszemu już zbliżającemu się do przejścia. Sam przepis jako taki nie budzi we mnie wątpliwości, przeszkadza mi jego otoczka, inne przepisy z nim powiązane, a właściwie w moim mniemaniu ich wadliwa interpretacja. Bo komuś się uroiło, że skoro przejście dla pieszych jest na jezdni to zakaz parkowania 10m przed przejściem dotyczy tylko … jezdni.

Zerknijmy:

Art. 49.
1. Zabrania się zatrzymania pojazdu:

2. na przejściu dla pieszych, na przejeździe dla rowerzystów oraz w odległości mniejszej niż 10 m przed tym przejściem lub przejazdem; na drodze dwukierunkowej o dwóch pasach ruchu zakaz ten obowiązuje także za tym przejściem lub przejazdem;

Prawo o ruchu drogowym – jeśli nie wyszczególnia w sposób jasny – zawsze mówi o drodze i o zachowaniu na niej. Jeśli w przepisie nie jest wprost powiedziane, że ów zakaz tyczy się jezdni, to należy go traktować jako zakaz dotyczący drogi. Tym bardziej intencję ustawodawcy w tym zakresie podkreśla druga część punktu, po średniku jest wyraźnie napisane „na drodze dwukierunkowej”.

Wyższe emerytury dla dzieciatych – stary temat

Może zamiast sponsorowania dzieciatych przez niedzieciatych podzielmy pulę emerytur na dzieciatą i niedzieciatą. Każde pieniądze pchane w system emerytalny były by dzielone między pule w stosunku 2:1 na korzyść puli dzieciatej. W ten sposób dzieci pośrednio zapewniałyby godziwą starość rodzicom. ;P

Mam dwójkę dzieci. Ponoszę bardzo konkretne koszty owej fanaberii. Powoduje to, że aktualnie nie stać mnie na odkładanie jakichś ekstra pieniędzy na starość. Ze swojej pracy utrzymuję siebie, swoją rodzinę i cholera wie jaką część systemu. Ja wiem, trzeba było sobie zawiązać na supeł, jeździłbym teraz nowoczesną limuzyną, gwizdałbym na ceny paliwa, stać by mnie było na duże mieszkanie w centrum miasta (chociaż w sumie po co, nie byłoby mi potrzebne bez dzieci) i do tego bym spokojnie sobie odłożył jakiś melonik albo dwa na koncie na wsparcie emerytury. Ale jakoś tak wyszło, że padło mi i ślubnej mej na nasze małe rozumki i zrobiliśmy sobie dwójkę dzieci. Dzieci, które dają nam od cholery radochy, ale też kosztują jak diabli. Praktycznie nie mamy żadnego wsparcia od państwa, ba! jesteśmy jeszcze za to karani.

Jebana polityka prorodzinna.

VAT na pieluchy – 23%, VAT na mleko – 23%, VAT na ubranka – 23%, VAT na słoiczki, soczki, chusteczki, butelki, łyżeczki – 23%. Kurwa, kupuję sobie smoczki i takie małe łyżeczki z gładkiego, nietoksycznego plastiku aby sobie w dupie grzebać, dla przyjemności, a co!

Prywatna opieka medyczna, bo czekać 48h na wolny termin u lekarza jak dziecko ma 40 stopni gorączki to jakaś pomyłka.

Prywatny żłobek, bo siedemsetne miejsce na liście rezerwowej to kpina.

Wożenie dzieci autem, bo kommiej jest taki, że strach czasem samemu jechać, a co dopiero z małym dzieckiem. A z dwójką to już w ogóle pomyłka. W paliwie VAT, akcyza, zarobek korporacji, łapówki dla polityków. A i tak rypią mi jeszcze kasę z auta gdzie się da. Drogi syfne, autostrady bandycko drogie, do teściów głupie 160km jedzie się 3.5h. Zgodnie z przepisami.

Przy markecie każdy buc zaparkuje na miejscu dla rodzin, bo bliżej. Ale ja ze zwalonym kręgosłupem niosę dziecko kilkadziesiąt metrów więcej. Przy kasie z pierwszeństwem też ludzie gapią się jak na zjawisko, jak z dziećmi drącymi japy z głodu proszę o przepuszczenie do przodu.

Dowalą nam teraz jeszcze opłaty śmieciowe. Bo wody idzie w chuj przy dzieciach. A śmieci wcale nie generujemy jakoś specjalnie dużo.

Ogólnie – ja nic od systemu nie chcę. Ja tylko chcę, aby system się nie wpierdalał w moje życie i dodatkowo mnie nie karał za zapewnienie przyszłości jemu – systemowi, mnie i moim bliskim.

——————————————

Autocytat z przepaści fejsikowych postów.

O szczepieniach

KAŻDE działanie objęte jest pewnym ryzykiem. Zawsze to co robimy jest wynikiem pewnej kalkulacji zysku i ryzyka. Ja wysyłam 7-latkę po proste zakupy do Biedry. Musi przejść przez ulicę. Jest nauczona jak przechodzić przez jezdnię i robi to jak trzeba ale ZAWSZE jest ryzyko, że ją ktoś pierdolnie.

Więc to nie tak, że szczepienia są cudem wcielonym. Są ogromnym osiągnięciem, z którego korzystamy licząc się z pewnymi ich skutkami. Ale ryzyko nieszczepienia niesie za sobą tak ogromne ryzyko, że kalkulacja jest raczej oczywista.

To jak z chodzeniem po chodniku zamiast jezdnią. Robimy tak, bo jest to bezpieczniejsze. Zawsze może się trafić debil jadący chodnikiem, ale nie powoduje to, że przerzucamy się na domyślne chodzenie jezdnią ruchliwej ulicy.

 

Autocytat z fejsikowych odmętów komciów w wątku o szczepieniach.

„Nielegalna” kontrola trzeźwości

Od jakiegoś czasu mnie trafia, jak w sieci znajduję kolejne radosne filmiki z cwaniakami, co to wiedzą lepiej. Przy kontroli kozaczą piejąc, jak to opresyjna milicja narusza ich Wolności Obywatelskie.

Co gorsza, trafiają sięludzie, którzy mają jakiś całkiem pozytywny fejm w sieci, którzy z uporem maniaka powielają zjebane urban legends o dziurawej ustawie.

 

Mdłe warzywa za nami, przejdźmy teraz do mięska.

Tym, którym chwila myślenia niestraszna polecam lekturę ustawy „Prawo o ruchu drogowym” – oprzemy się na jedynym słusznym źródle, czyli Internetowym Systemie Aktów Prawnych. Proszę sobie kliknąć tekst ujednolicony, kicamy do strony 215 i tam stoi (skróty moje, bez wpływu na logikę, jeśli ktoś wątpi, proszę otworzyć i sprawdzić w źródle):

Art. 129. 1. Czuwanie nad bezpieczeństwem i porządkiem ruchu na drogach, kierowanie ruchem i jego kontrolowanie należą do zadań Policji.

2. Policjant, w związku z wykonywaniem czynności określonych w ust. 1, jest uprawniony do:

3) żądania poddania się przez kierującego pojazdem lub przez inną osobę, w stosunku do której zachodzi uzasadnione podejrzenie, że mogła kierować pojazdem, badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu;

W podpunkcie trzecim jest owo nieszczęsne „uzasadnione podejrzenie”, nad którym tak się spuszczają prawilni woźnice. Problem tylko taki, że „uzasadnione podejrzenie” nie jest wymagane do zażądania poddaniu się badaniu przez kierowcę. Dotyczyono bowiem „innej osoby” która mogła kierować pojazdem. Policjant musi mieć „uzasadnione podejrzenie”, że to „inna osoba” – nie aktualny kierowca – kierowała pojazdem, aby poddać ją badaniu.

Dla ułatwienia analizy podpowiem, że ów tekst jest zdaniem złożonym i można go sobie rozbić na dwa czytania:

  • Policjant, w związku z wykonywaniem czynności określonych w ust. 1, jest uprawniony do żądania poddania się przez kierującego pojazdem badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu;
  • Policjant, w związku z wykonywaniem czynności określonych w ust. 1, jest uprawniony do żądania poddania się przez inną osobę, w stosunku do której zachodzi uzasadnione podejrzenie, że mogła kierować pojazdem, badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu;

Co do wytkniętego mi w komciach na FB Art. 129i pkt. 4 wskazującego na ustawę o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałania alkoholizmowi, to… nic on nie zmienia. W ustawie owej nie ma żadnych zapisów dotyczących przeprowadzania badania na obecność alkoholu w ramach kontroli drogowej – przytaczany w pyskówkach Art. 47ww. ustawy nie odnosi się bowiem do kontroli drogowej.

Jeśli mi nie wierzycie albo do was nadal nie dociera to polecam kupić kwiatka i dobrą flaszkę i wybrać się do polonistki z czasów podstawówki, aby wam to wyjaśniła. Kwiatek w ramach przeprosin, za zajęcie czasu – flaszka, bo pani będzie musiała po waszym wyjściu jakoś ukoić nerwy.

Podsumowując – nie ma żadnej cholernej furtki. Jeśli zatrzymuje cię policjant i każe ci dmuchnąć, to nie robisz mu żadnej łaski, tylko wykonujesz polecenia, bo taki jest twój zasrany obowiązek.